Treść strony lipiec_2010

Lodowisko „Pod Grzybem”

Pierwsze treningi i pierwszy mecz sparingowy z drużyną z Gniezna (Stella?) rozegrany został, wczesną zimą 1945 roku, na prowizorycznym lodowisku usytuowanym na ul. Bema. Do gry w hokeja przystosowano wówczas jedno z bocznych boisk kompleksu piłkarskiego Pomorzanina (dzisiaj w tym miejscu stoją bloki i wieżowce mieszkalne). Wokół świeżo wylanej tafli posadowione zostały dwudziesto centymetrowej wysokości drewniane bandy, które w żaden sposób nie spełniały swojej funkcji, zmuszając grających zawodników do częstego wybiegania poza lodowisko (1).

Pomimo tego zapomnianego faktu, początki powojennego hokeja nierozerwalnie związane były z lodowiskiem „Pod Grzybem”, które zostało oddane w użytkowanie hokeistom, w 1946 roku.. Było to miejsce szczególne. Na wiele późniejszych lat wpisało się w klimat Torunia i było jednym z najważniejszych obiektów naszego miasta, gdzie toruńscy kibice mogli pasjonować się sportem na najwyższym poziomie w Polsce.

Znajdowało się ono, mniej więcej w obrysie dzisiejszych ulic: Popiełuszki, Rybaki i Chopina. W pierwszym „etapie” budowy lodowiska obiekt ten mógł pomieścić na swoich ziemno-betonowych trybunach ok. 2.000 kibiców. Nie trwało to jednak długo, gdyż niestrudzony i niezastąpiony gospodarz tego obiektu, lodomistrz Alfons Kwiatkowski stale coś przebudowywał i ulepszał. Od strony ulicy obiekt odgrodzony był wysokim dwu metrowym, betonowym płotem, na koronie którego osadzone zostały fragmenty szkieł. Od strony zachodniej lodowisko ograniczał drewniany barak, który pełnił funkcję zarówno administracyjną jak i sportową (szatnie, toalety, magazyn łodzi wioślarskich). W późniejszym okresie, na dachu tego budynku wybudowana została niewielka, drewniana trybuna dla oficjeli, która podczas jednego z meczów zawaliła się, nie powodując (całe szczęście) żadnych ofiar. Po przeciwnej stronie kompleksu posadowiona została w kolejnym etapie rozbudowy, drewniana trybuna, która zwiększyła pojemność obiektu do ok. 4.000 miejsc.

Pod koniec lat 50-tych, po kolejnych etapach modernizacji, m.in. po wybudowaniu drewnianych trybun południowych, „Grzyb” mógł już ugościć prawie 7.000 osób. W zakres przestrzenny tego obiektu włączone zostały, już w początkowej fazie jego budowy, elementy infrastruktury wcześniejszego, przedwojennego kompleksu sportowego, w tym zaplecze techniczne przystani wodnej (rampa z rolkami do wodowania łodzi oraz magazyn) klubu wioślarskiego z czasów II wojny światowej. Długotrwałość procesu rozbudowy i modernizacji lodowiska wynikała przede wszystkim z faktu braku odpowiednich funduszy i materiałów budowlanych. Większość z nich pozyskiwana była na zasadzie popularnego w tamtych latach „szabrowania” i kombinowania. Elementy stalowe, rury, gwoździe i narzędzia „organizowane” były przez „Kwiatka” na stacji Toruń Kluczyki, gdzie był on jednym z szeregowych pracowników parowozowni. Drewniane bele i kantówki potrzebne do budowy trybun pochodziły m.in. ze „sprywatyzowanych” wiślanych tratw do spławiania drewna. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych.

Jego upór oraz pasja z jaką poświęcał się toruńskiemu hokejowi, przyniosła mu szerokie uznanie i szacunek w oczach działaczy sportowych całej Polski. Wszędzie gdzie tylko pojechał, był serdecznie witany i przyjmowany z należytą godnością. Oczkiem w głowie naszego lodomistrza była przede wszystkim tafla lodowa. Wykorzystywał on praktycznie każdą chwilę na jej pogrubienie. Każdej nocy, kiedy na termometrach rejestrowano minusową temperaturę, wylewał on nową warstwę lodu, uprzednio oczyszczając i korygując zniszczone podłoże warstwy poprzedniej. Dzień w dzień, żmudną i konsekwentną mrówczą pracą dbał o profesjonalny, jak na owe czasy, stan płyty lodowiska. Dzięki tym zabiegom, gruba tafla lodu mogła służyć hokeistom o wiele dłużej, nawet w „ciepłe” dni marcowe.


Pomimo olbrzymiej sławy oraz specyficznego klimatu tego obiektu, podkreślić należy koniecznie, że była to symboliczna budowla socjalizmu, gdzie prowizorka i „przymus” łatania dziur, były szeroko wykorzystywanym kanonem rozwiązań technicznych. Nie da się ukryć, że warunki socjalne jakie panowały „Pod Grzybem” były tragiczne. Szorstkie bandy, pełne drewnianych zadziorów, wystające wszędzie gwoździe, czy też prysznice z podziurawionych rur, były symptomatycznym przykładem standardu tego lodowiska. Jednak, jakby nie patrzeć, było to miejsce otoczone niesamowitą aurą swoistej „magii”. Miejsce przyciągające swoim klimatem zarówno kibiców jak i sportowców oraz działaczy klubowych. W tym miejscu, odbywały się także niezapomniane imprezy „sylwestrowe”, które trudno byłoby dzisiaj określić mianem balu, głównie ze względu na brak miejsca do tańca i konsumpcji. Nawet iście spartańskie warunki, nie zrażały sporej rzeszy działaczy sportowych i zawodników do udziału w tych corocznych spotkaniach. Dla wielu z nich, są one do dzisiaj niezapomnianym przeżyciem, zawsze wspominanym z wielkim sentymentem. Wbrew obiegowej opinii, „Grzyb” był obiektem wielofunkcyjnym. Przez długi okres czasu, wykorzystywany był letnią porą do organizowania meczów koszykówki i siatkówki oraz zmagań sztangistów i lekkoatletów. Dopiero w okresie zimowym, regularnie do ok. 1960 roku, wylewane było naturalne lodowisko przeznaczone głównie do gry w hokeja na lodzie. Ciekawym, aczkolwiek słabo pamiętanym faktem, były organizowane w tym miejscu liczne imprezy propagandowe, charytatywne i rozrywkowe (m.in. występ niezwykle popularnego aktora Tadeusza Fijewskiego), w trakcie których kwestowano także na budowę nowego lodowiska Tor-Tor. Można powiedzieć, że miejsce to, samo zapracowało sobie na swój własny koniec.

Sprzęt hokejowy

Poza uzupełnianiem składu drużyny, innym ważnym problemem okresu powojennego było skompletowanie sprzętu sportowego. Spora jego część przetrwała lata zawieruchy wojennej, pieczołowicie pilnowana przez Kazimierza Osmańskiego, który był jedną z najważniejszych osób kontynuujących uprawianie hokeja na lodzie w czasach okupacji. Pomimo takiego stanu rzeczy, trzeba było i tak wykonać samemu pozostałe, brakujące elementy wyposażenia. W owych czasach nikogo to nie dziwiło, gdyż możliwość zakupu potrzebnego sprzętu hokejowego była praktycznie zerowa. Z wyjątkiem łyżew i trudnodostępnych kijów hokejowych, wszystkie inne brakujące elementy ekwipunku organizowali sami zawodnicy. Do pierwszego powojennego sezonu zimowego, Pomorzanin przystąpił ubrany w koszulki piłkarskie, które zorganizował, sobie tylko znanym sposobem, niezastąpiony Kazimierz Osmański. Pomimo kolosalnych trudności, z każdym dniem i kolejnym miesiącem, ilość potrzebnego naszym zawodnikom wyposażenia stopniowo wzrastała. Zwiększał się również zasób ich wiedzy oraz doświadczenie potrzebne w prowadzeniu własnoręcznej „produkcji”.

Pierwsze powojenne „bodiki”, pełniące funkcję współczesnych kamizelek powstawały w rękach Stanisława „Leona” Zielińskiego, z elementów poszycia pokładu wraku niemieckiego samolotu myśliwskiego, który przedsiębiorczy hokeiści zlokalizowali na toruńskim lotnisku na Bielanach.. Jego, w miarę elastyczne fragmenty, wykonane z bliżej nie określonego stopu metalu (duraluminium?), doskonale nadawały się do produkcji elementów wyposażenia hokejowego dopasowywanego do anatomicznych krzywizn ciał naszych zawodników. Podobnie wyglądał proces „wytwarzania” rękawic oraz ochraniaczy nóg (tzw. deski) i łokci, które zawodnicy, sobie tylko znanym sposobem, przerabiali, przeszywali i konserwowali, wykorzystując do tego fragmenty fibry (kształtowanej na gorąco), pozyskiwanej z Toruńskiej Fabryki Zegarów. Już po kilku latach praktykowania tego typu zabiegów, każdy z nich z powodzeniem starać mógł się w cechu o patent rymarza, kaletnika czy też szewca.

Zupełnie wyjątkowo przedstawiał się problem ekwipunku bramkarskiego, jednego z liderów drużyny - Wiktora Trenka. Kamizelka, rękawice oraz hokejowe parkany, były przedmiotem swoistego kultu już od czasów przedwojennych. Wielokrotnie przeszywane, doszywane, korygowane, wklejane, a także czyszczone i impregnowane, były one bezapelacyjnie najważniejszym elementem sprzętu hokejowego całej drużyny. Bez nich trudno było sobie wyobrazić drużynę hokejową.

Przygotowanie tekstylnych elementów sportowego ubioru hokeistów, wydawało się być w porównaniu z poprzednimi dziecinną igraszką. Szycie i cerowanie były na porządku dziennym i stały się podstawową umiejętnością każdego zawodnika. Szczególnymi umiejętnościami w tym zakresie wykazał się w tamtych czasach, jeden z liderów drużyny Lucjan Dybowski (2). Mniej więcej, około roku 1950, podjął się on zadania uszycia spodni hokejowych dla całej drużyny. Dalsze użytkowanie starych, wielce wysłużonych „krótkich spodenek” groziło bowiem licznymi kontuzjami i słabym komfortem gry . Ich wielkość, krój oraz tajniki wszywanych wzmocnień, podpatrzył w trakcie wizyty w naszym kraju, sławnych na całym świecie kanadyjskich hokeistów – braci Warwick. Rok później, po dosyć długim okresie „podglądania” naszej drużyny, z prośbą o uszycie kolejnego kompletu spodni zwróciła się do niego drużyna Górnika z Katowic. Koszulki i getry, jako ostatnie z tekstylnych elementów stroju, były kupowane przez klub. Dość szybko okazało się jednak, że nie dochodziło do tego typu zakupów zbyt często. Stąd też, wyuczone tajniki podszywania i cerowania miały swoje zastosowanie również w ich przypadku.

Podobnie miały się sprawy z zakupem i naprawami kijów hokejowych. Dostarczane od czasu do czasu przez klub, musiały być pieczołowicie zadbane, reperowane i konserwowane. Na porządku dziennym było szlifowanie, wstawianie wklejek i wzmocnień, impregnowanie gorącym pokostem oraz lakierowanie. Ze względu na ich małą ilość oraz niezwykle rzadkie zakupy, zwiększenie ich żywotności było jednym z głównych zadań zawodników. Czasami dochodziło do przypadkowych zakupów od zawodników z innych polskich drużyn, czasami zaś trudną sytuację ratowali klubowi kadrowicze, przywożąc ze zgrupowań reprezentacji po kilka egzemplarzy kijów „związkowych”. Zaznaczyć trzeba przy tym, że kije były do ok. połowy lat 50-tych ważnym przedmiotem prestiżu danego zawodnika. Przykładem tego, może być sławna czeska „Liberda”, którą kilka lat grywał Kazimierz Osmański.

Obiektem marzeń i westchnień były w tym okresie także kanadyjskie kije CCM. Posiadaczem takiego egzemplarza był w toruńskiej drużynie przez jakiś czas Zbigniew Rypyść. Niestety chwila nieuwagi i „powieszenie” na kiju jednego z przeciwników, w dosyć drastyczny sposób zakończyło okres jego użytkowania. Kij całkowicie złamany nie nadawał się już praktycznie do użytku co nie znaczy, że lądował on na śmietniku. Nawet, połamane i popękane kije nie były wyrzucane i stanowiły doskonały materiał służący do naprawy innych, mniej zdewastowanych egzemplarzy.      

Najważniejszym jednak z elementem wyposażenia hokeisty były łyżwy. W większości były to profesjonalne panczeny produkcji czeskiej lub niemieckiej. Wobec braku specjalistycznych sklepów zakupu dokonywało się wówczas wszelkimi dostępnymi metodami, wykorzystującymi przede wszystkim prywatne kontakty zawodników. W okresie powojennym, na poziomie gry w najwyższej klasie rozgrywkowej, nie stosowano już łyżew przerabianych z „cywilnych” butów. Pojedyncze takie przypadki, miały miejsce jedynie w odniesieniu słabszych lub młodszych zawodników niższych klas. Podobnie jak kije hokejowe, łyżwy były również swoistą wizytówką każdego „ligowego” zawodnika. Pewną, środowiskową  nobilitacją było posiadanie w tych latach kanadyjskiego modelu CCM Pro Light. Były to najlepsze jak na owe czasy łyżwy, którymi dysponowali prawie wyłącznie reprezentanci kraju. Brak konieczności własnoręcznego wytwarzania łyżew, okupiony był jednak koniecznością ich częstej konserwacji i ostrzenia. W drużynie Pomorzanina pewną specjalizację w tym zakresie osiągnęli Stanisław „Leon: Zieliński i Wiktor Trenk. 


1) Informacja ustna od L. Dybowskiego.
2) Zadania tego podjął się L. Dybowski razem ze swoimi braćmi.

wstecz

Kontakt

Bannery