Treść strony październik_2007


Z igrzysk pozostały tylko wspomnienia

Rozmowa z VLADIMIREM BURILEM, słowackim obrońcą TKH ThyssenKrupp Energostalu Toruń.

Gdyby opisać przeszłość zawodników zagranicznych, grających
obecnie w PLH, to pana zdecydowanie wydaje się najbogatsza. Grał pan w
siedmiu drużynach, sześciu krajach, pięciu ligach...

Swoje pierwsze hokejowe kroki stawiałem w Slovanie Bratysława. Tam
przeszedłem przez każdy szczebel nauki gry, od naboru aż po grę w
ekstralidze. Później moja kariera rozwinęła się i rzeczywiście we wielu
miejscach już grałem.


Jest pan 25-krotnym reprezentantem Słowacji, a za sobą ma
pan występy na igrzyskach olimpijskich w 1994 roku w Lillehammer.
Wspomina pan czasem tamten turniej?


Od początku musiałem walczyć o miejsce w składzie. To nie było
proste, ponieważ Czechosłowacja wykształciła wielu bardzo dobrych
defensorów. Reprezentując Slovana, przez siedem lat grałem w
ekstralidze. Sezon 1993/1994 był w moim wykonaniu bardzo dobry, dlatego
trafiłem do reprezentacji i mogłem cieszyć się z gry na igrzyskach
olimpijskich. Słowacja wówczas była potęgą, patrząc na nazwiska
zawodników, którzy wtedy grali. To był zupełnie inny hokej niż teraz.
Igrzyska to taki moment w życiu sportowca, który pozostanie na zawsze w
pamięci. Poczucie docenienia swoich umiejętności, zaufanie. To coś
więcej niż zdobycie mistrzostwa kraju. Sam klimat wioski olimpijskiej
jest świetny, albo uczucie, gdy flaga narodowa wędruje w górę przed
meczem. To są takie chwile, które przeżyć można raz, bądź dwa, a innym
nie przydarzają się w ogóle.


Faza grupowa tamtego turnieju pokazała, że jesteście silni.
Trzy zwycięstwa (z Włochami, Francuzami i Kanadą), dwa remisy (ze
Szwecją i USA) w efekcie pierwsze miejsce przed fazą pucharową.


Tutaj mam pamiątkę po meczu z USA (zawodnik pokazuje palcem
zabliźnioną ranę na prawym łuku brwiowym - dop. red.). Nie pamiętam
rywala, który mi to zrobił, jedynie to, że krew polała się w drugiej
tercji tego meczu (Słowacy zremisowali wówczas 3:3 z Amerykanami -
przyp. red.). Dzięki tym meczom zajęliśmy pierwsze miejsce w grupie.
Atmosfera była świetna. Cały świat nas dopingował. Dostawaliśmy listy i
faksy, w których pisano do nas, że zrobiliśmy świetną robotę, że
trzymają za nas kciuki. To było przyjemne. Byliśmy bohaterami. W
historii gier zespołowych to był pierwszy występ Słowacji w igrzyskach.


Awansowaliście do ćwierćfinału, gdzie po dramatycznym meczu
przegraliście z Rosjanami, a turniej zakończyliście na szóstym
miejscu...


W meczu ćwierćfinałowym nie zagrałem, ponieważ trener zadecydował,
że zagramy na trzy formacje obronne. Dlatego Jan Varholik i ja nie
wystąpiliśmy. Przegraliśmy po dogrywce z Rosjanami 2:3. Mogliśmy ten
mecz wygrać, ale rywale mieli więcej szczęścia. Byliśmy zawiedzeni. W
szatni panowała przerażająca cisza. „Taki jest hokej” - tak sobie
powiedzieliśmy. Teraz pozostały wspomnienia.


Wówczas grał pan przeciwko obecnym, jak i byłym gwiazdom
światowego hokeja. Nie sposób wymienić takich graczy jak: Peter
Forsberg, Tommy Salo, Paul Kariya, czy Saku Koivu.


Był taki mały respekt przed tymi zawodnikami, ale to tacy sami chłopacy, jak my. To nic, że mieli więcej doświadczenia...


... i tak musieli polecieć na bandę, jak wszyscy inni.


Dokładnie (śmiech). Wtedy hokej był inny, sędziowie pozwalali na więcej.


W waszym składzie byli tacy gracze jak Sekeras, Svehla,
Dano, Hascak, czy też bardzo młodzi wówczas Palffy i Satan. Jaka była
atmosfera w drużynie?


Po fazie grupowej atmosfera była świetna. Chcieliśmy osiągnąć
więcej. Gdybyśmy wygrali to spotkanie z Rosjanami, w tym składzie i w
tej atmosferze, to myślę, że walczylibyśmy o medale. A tak, to
zajęliśmy szóste miejsce, dostaliśmy dyplomy i rozjechaliśmy się do
domów.


Tuż po igrzyskach wyjechał pan do Francji. Szukał pan nowych wyzwań?


Slovan Bratysława sprzedał mnie. Przed sezonem powiedziano mi, że
jadę do Francji. Działacze dostali dobre pieniądze za mój transfer.
Wiadomo, byłem kadrowiczem, do tego tuż po igrzyskach olimpijskich,
dlatego szybko mnie sprzedano. Jeszcze wówczas nie byłem tego świadomy,
ale podpisałem dwuletni kontrakt i znalazłem się w Bordeaux. Wcześniej
ożeniłem się. Moja żona pojechała do pracy w Pradze, a ja do Francji.


Wypełnił pan kontrakt we Francji i szybko wrócił do macierzystego klubu...


...w Slovanie znów znalazły się pieniądze. Powstał bardzo ciekawy
skład. Dołączył do nas m.in. Lubomir Kolnik, czyli zawodnik z którym
grałem w reprezentacji Słowacji w Lillehammer, ponadto trzech Rosjan,
wrócili także wychowankowie. Zdobyliśmy dwa razy tytuł mistrza Słowacji
i raz srebrny medal.


Męczył się pan we Francji?


Nie. Francja to jest „ce la vie” (śmiech). Super żywot. To było coś
nowego dla 25-letniego zawodnika. Wszystko trzeba było zrobić samemu,
podszkolić się językowo.


Właśnie, a ile zna pan języków obcych?


Potrafię „dogadać się” w języku rosyjskim, czeskim, polskim, słoweńskim, angielskim i niemieckim. Rozumiem też francuski.


Świetlana przyszłość przed panem. Zawsze może pan spróbować sił jako ambasador Słowacji w którymś z tych krajów...


(śmiech) Nie. Zostanę tutaj, żeby wychowywać młodych zawodników (śmiech). Licencje mam, także kto wie.


Po powrocie na Słowację spędził pan pięć sezonów w Slovanie,
później jednak trafił pan do Niemiec. Nie grał pan w DEL, ale w drugiej
Bundeslidze. Dlaczego?


W
DEL jest ciężko. W tamtym czasie nie byłem już kadrowiczem, a do tej
ligi trafiali zawodnicy z doświadczeniem w NHL, reprezentanci krajów
bądź naturalizowani Niemcy. Ciężko było się dostać. Zresztą gra w
czwartej parze obrońców nie odpowiadałaby mi, dlatego wybrałem grę w
Bundeslidze, która jest bardzo silna. W Niemczech reprezentowałem dwa
kluby. Najpierw trafiłem do Wilhelmshaven, a później do Heilbronner. W
pierwszym z tych klubów zabrakło pieniędzy, dlatego się przeniosłem,
chociaż klimat tam był bardzo dobry. W pierwszym moim sezonie w
Bundeslidze, w play off, Wilhelmshaven grało z Heilbronner. Mój zespół
prowadził już 2:0 w tej serii, lecz przegraliśmy 3:4. Strzelałem
bramki, grało mi się dobrze, zauważył to prezes Heilbronner.
Powiedział: „Władek musimy ciebie ściągnąć do siebie” i tak tam
trafiłem. Kontaktowały się ze mną później jeszcze cztery inne kluby,
ale wybrałem tę drużynę, która rozmawiała ze mną pierwsza. Zrobiłem to
dlatego, aby wszyscy byli zadowoleni. I byli, tak jak ja. Dwa razy
przedłużałem kontrakt, nie czekałem do końca sezonu, robiliśmy to
wcześniej. Spędziłem tam trzy lata. W ostatnim sezonie, w którym tam
grałem pojawiły się problemy finansowe. Wybudowano nowy stadion, a klub
splajtował i spadł do ligi regionalnej. Zawodnicy nie mieli problemów z
wypłatami, ale mimo to wróciłem na Słowację do Ziliny...


... w której nie rozegrał pan wielu meczów, nabawił się pan kontuzji i po roku trafił na Węgry.


Na Słowacji nabawiłem się kontuzji stopy, lecz mimo ówczesny sezon
mogę uznać za udany. Później trafiłem do węgierskiej Alby Volan. Tam są
pieniądze i dobrzy zawodnicy. Alba gra również w Interlidze, co miało
wpływ na moją decyzję o przeniesieniu się. Trenerem był Pat Cortina,
który zresztą cały czas pełni też funkcję szkoleniowca węgierskiej
kadry. To dobry trener, wie czego chce. Znam wielu szkoleniowców z
Kanady, Cortina to jeden z lepszych.


Jeżeli jesteśmy już przy Kanadyjczykach. Wcześniej, w Niemczech, trenował pana Jamie Bartmann. Co może pan o nim powiedzieć?


Wolałbym niczego nie mówić (śmiech). Nie potrafiliśmy się
porozumieć. Nie lubił technicznego hokeja, każdy mecz musiał być grany
siłowo. Specjalnie nie mam nic do gry siłowej, ale czasem trzeba
widzieć to, co dzieje się na tafli. Gramy przecież dla kibiców. Bliżej
mi do takiej gry.


Wracając do Alby Volan. Grał pan tam jeden sezon, w którym
zdobyliście mistrzostwo Węgier. Był to czwarty z rzędu tytuł dla Alby.
Jaka jest tamtejsza liga w porównaniu z innymi rozgrywkami europejskimi?


Rywalizacja trwała pomiędzy trzema drużynami: Albą, Ujpesti,
Dunajvarosem. Różnica między zawodnikami występującymi w tych ligach, w
których miałem przyjemność grać zależy od tego, co mają w głowie.
Zawodnik musi dobrze jeździć na łyżwach, zgodzę się z tym, ale przede
wszystkim musi myśleć. I tu jest problem, bo wszyscy najchętniej by
jeździli, ale do czego to prowadzi?


Po raz trzeci wrócił pan na Słowację w 2006 roku. Znów do Ziliny...


...po kilkunastu meczach dzwoniłem już jednak do agenta, mówiąc, że
w tej drużynie zbyt długo nie wytrzymam i chcę szukać nowego
pracodawcy. Tam był problem na linii doświadczeni zawodnicy - trener.
Działacze próbowali zestawić doświadczenie z młodością, ale okazało
się, że nie jest to dobry pomysł. Trudno nawet powiedzieć dlaczego nam
nie wyszło. Wiem natomiast, że szkoleniowiec miał problem, nie potrafił
dotrzeć do doświadczonych zawodników, nie potrafił złapać z nimi
pozytywnego kontaktu. Poza tym były problemy finansowe. Osiem miesięcy
czekałem na zarobione pieniądze. To nie są dobre wspomnienia. W ten
sposób wszyscy dobrzy zawodnicy rozeszli się po Europie.


Rok temu trafił pan trafił do Podhala. Wcześniej, w Europie,
widział pan już wiele. Jakie były pierwsze wrażenia po przyjeździe do
Polski?


Na początku wcale nie było dobrze. Z jednych problemów trafiłem w
drugie. Działacze Podhala nie wiedzieli, co mają robić. Desperacko
szukali zawodników. Ten może, a ten nie może. Tylu zawodników, ilu tam
było testowanych, jeszcze na oczy nie widziałem. Tamtejsi działacze
poniekąd już mnie znali, ponieważ w Niemczech grałem z Patrykiem
Pyszem, synem trenera „Szarotek” - Wiktora. Dlatego mieli o mnie
informacje. Pamiętam pierwszy trening, gdzie podpatrywano, co potrafię.
Wtedy gremium osób, blisko piętnaście, stało przy bandzie i debatowało,
czy się nadaje, czy nie. To wyglądało dość śmiesznie. Kilka razy
strzeliłem, kilka razy ostrzej wszedłem w napastników i tak już
zostałem. Później, w lidze, zdarzało się, że spędzałem trzydzieści
minut na lodzie, tak jak tutaj w Toruniu. Cieszy mnie to, ponieważ z
kondycją nie mam problemu. Tak, jak w ostatnim meczu z Janowem. Był
taki moment, że wraz z Bartkiem Dąbkowskim graliśmy w pierwszej i
trzeciej parze obrońców.


Ubiegły sezon w Nowym Targu rozpoczął się fatalnie, ale
końcówka była już imponująca. Podhale zdobyło tytuł mistrza Polski. Jak
udało wam się osiągnąć tak dobry wynik?


U siebie graliśmy dobrze, na wyjeździe natomiast zawsze nam czegoś
brakowało, ale drużyna z meczu na mecz robiła się silniejsza. Widać
było po chłopakach, że chcieli coś osiągnąć w tamtym sezonie. Widać
było, że drużyna się buduje. Kluczowym momentem był półfinał z
Krakowem. Byli silni, ale my okazaliśmy się lepsi. W finale Tychy nie
miały już z nami szans. Wiedziałem to jeszcze przed pierwszym meczem z
GKS-em. Nasza drużyna potrafiła przegrywać kilkoma bramkami, lecz
zawsze chłopacy przełamywali się, następowały zwroty sytuacji i udawało
nam się wygrywać. Play off tak działa na drużynę, że staję się niejako
rodziną.


W swojej karierze zdobył pan cztery mistrzostwa kraju: Słowacji - dwa razy, Węgier i Polski. Które z nich „smakowało” najlepiej?


Zdecydowanie pierwsze ze Slovanem Bratysława. Po dwudziestu latach
Slovan znów zdobył tytuł mistrza. To był rok 1998, na trybunach
siedziało jedenaście tysięcy ludzi, graliśmy niesamowite mecze.
Decydujące spotkanie wygraliśmy po dogrywce 3:2. Super emocje! To był
płacz i radość. Przechodzą mnie dreszcze, gdy o tym myślę (śmiech).
Podchodzę to tego bardzo emocjonalnie. Jestem wychowankiem tego klubu i
wówczas zrobiłbym wszystko za zdobycie tego tytułu. Takie chwile dają
człowiekowi siłę do życia.


Igrzyska olimpijskie czy tytuł ze Slovanem wspomina pan częściej?


Trudno porównać te przeżycia. Wyjazd do Lillehammer to był dla mnie
wielki honor, a z grą w Bratysławie kojarzą mi się bardzo silne
wspomnienia. Tak na marginesie, po dziesięciu latach zdobyliśmy tytuł
dla Nowego Targu, wtedy również atmosfera była świetna. Zobaczymy, co
będzie w Toruniu (śmiech).


Dlaczego nie chciano pana w Nowy Targu?


Sam tego nie wiem. Podczas ostatniego spotkania Toruńskiego Klubu
Hokejowego w Nowym Targu ludzie mówili: „Władek twoje miejsce w szatni
jest jeszcze wolne”. Przed tym sezonem Jacek Zamojski zakończył
karierę, do Tychów odszedł Tomas Jakes, nie mieli przecież obrońców.
Dlaczego ze mnie zrezygnowano? Nie wiem. Nie chciałem nic więcej, niż
to, co miałem w poprzednim sezonie. Nie chciałem dodatkowych pieniędzy.
Powiedziano mi: „zrób przygotowania do sezonu, a my zadzwonimy do
ciebie w sierpniu”. Ja nie mam 20 lat (śmiech). Tak się nie postępuje.
W Toruniu jest inaczej, dużo lepiej. Podoba mi się to, że działacze
wprowadzają spokój w drużynie. Teraz można już skupić się tylko na
grze.

Rozmawiał Dariusz Łopatka (Nowości)

wstecz

Kontakt

Bannery